Nie często zdarza się tak, że dwójka ludzi wpadnie sobie w oko - z wzajemnością. A u nich tak było. Ale tylko Belen była w stanie przyznać się do tego sama przed sobą. A właściwie - nie tylko przed sobą. Ale Sergi najwyraźniej nie był domyślny.
Nie. To niemożliwe. Nie był przecież idiotą. Rozumiał wszystko aż za dobrze.
Ale był gówniarzem - spójrzmy prawdzie w oczy. Ona wzdychała, a on miał ją, krótko mówiąc, w dupie. Więc tak, można było ich relację nazwać nie znaniem się.
Wymienili co prawda te kilkadziesiąt sms-ów, ale to przecież ona zdobyła jego numer. To nie było trudne, był kumplem jej brata, wystarczyło wejść w spis kontaktów. Ale tak, to ona zrobiła ten cały tak zwany pierwszy krok. Teraz mogła przyznać z pełną jasnością, że się narzucała. Owszem, po pewnym czasie to on zazwyczaj pisał pierwszy i każdy kolejny sms czytała z mocno bijącym sercem. Potrafił być uroczy. Szkoda tylko, że wyłącznie przez telefon. Kiedy to wszystko się zaczęło, siedział w domu ze złamaną nogą. Ale gdy wrócił do świata żywych jakoś wciąż nie miał ochoty się spotkać. A przecież jej było głupio naciskać. Kretynizm na miarę zakochanej nastolatki.
I gdyby nie dała namówić się koleżance na wyjście do tego całego klubu, to pewnie dalej trwałaby w tym idiotycznym uczuciu. A tak - sprawa rozwiązała się raz-dwa.
Bo on też tam był. Najpierw podszedł do niej i zaproponował taniec. Zakończony pocałunkiem. A godzinę później całował się już z inną dziewczyną.
I tyle. To był koniec tej znajomości, która się nawet dobrze nie zaczęła. Potem ją przepraszał, sms-ami oczywiście, ale nie była aż tak głupia.
Ot i tyle. Uczucie na miarę dwudziestego pierwszego wieku. Setka sms-ów i nic poza tym. Totalnie żałosne. Tak to jest, jak się bierze za gówniarza.
A potem tak się złożyło, że jej praca stykała ich ze sobą dość często. I za każdym razem mijali się bez słowa. Już trzeci rok pracowała w redakcji El Pais, napisała wiele artykułów i przeprowadziła mnóstwo wywiadów. Ale jeszcze nigdy z nim. Jej naczelnym człowiekiem od tekstów w przypadku braku tematów był Marc Bartra. Znała go już dobrych kilka lat, więc nie było z tym problemu. Nie było też między nimi jakiejś wielkiej przyjaźni. Ale tak, mogła na niego liczyć.
Inną sprawą było to, że jego najlepszym kumplem był Sergi Roberto.
Zgrabna blondynka przekroczyła próg drzwi ulubionej knajpki piłkarzy FC Barcelona. Marc Bartra dostrzegł ją od razu i uśmiechnął się szeroko. Podeszła do stolika, usiadła koło niego i rozpoczęli rozmowę. Była fajną dziewczyną. Nawet bardzo fajną. I może nawet zechciałby kiedyś zawrzeć z nią bliższą znajomość, gdyby nie to, że wciąż liczył na to, że ten debil się kiedyś opamięta. Głupi był i tyle.
Odpowiadał mechanicznie na pytania, myślami będąc już przy czekającej go partyjce Fify z Sergim. Już on mu nagada, oj nagada. Niech się bierze za tę dziewczynę, póki jeszcze go chce. A chce. To na pewno. Nie rumieniłaby się na jego widok, a nawet na samo wspomnienie jego imienia i równocześnie nie unikałaby go tak bardzo.
- No to dzięki. To by było na tyle.
- Spoko. Nie ma problemu. Jakby coś to wiesz, ja mogę zawsze napleść jakichś pierdół, a ty masz artykuł.
- Taa - roześmiała się. - Faktycznie dziś nie bardzo byłeś ogarnięty.
- Dobra, dobra. Partyjka Fify mnie oczekuje, więc się nie dziw.
- No tak, wszystko jasne. A mnie oczekuje wyprawa na ręczną wieczorem. Będę was tam śledzić.
- No to wyśledzisz, bo z tego co wiem Pique z Puyolem się wybierają.
- Zazdroszczę wam - powiedziała nieoczekiwanie. - Wy się wszyscy tak dobrze dogadujecie, a ja nie mam ani jednej przyjaciółki.
- Może za dużo pracujesz? - podsunął jej myśl, która nawiedzała ją już od dłuższego czasu. Nie do końca w tej formie, ale gdzieś w głowie kłębiło się przekonanie, że proporcje i priorytety życiowe ma mocno zachwiane. A zaczęło się już w dzieciństwie. Gdy rozwiedli się jej rodzice. To przecież oczywiste, że skoro wychowująca ją matka miała ją w głębokim poważaniu, nabrała wrażenia, że tak po prostu ma być. Liczy się kariera zawodowa i niewiele poza tym. Z ojcem było jeszcze lepiej. Widywała się z nim raz na miesiąc - a potem jeszcze rzadziej. Najwyraźniej nie miał potrzeby utrzymywać kontaktu z jedyną córką.
- Może - odpowiedziała cicho i spuściła wzrok zakłopotana.
- Belen - Marc zmusił ją do spojrzenia na niego - zrób coś szalonego.
Otworzyła szeroko oczy, a zaraz potem parsknęła śmiechem.
- Niby co?
- Jedź z nami na wakacje.
- Słucham?!
- Myślę, że dla ciebie to będzie wystarczająco szalone.
- Błagam cię...
- Cykasz się jechać z bandą facetów na Majorkę?
- To znaczy z kim? - zapytała, bo to miało tak naprawdę kluczowe znaczenie.
- To znaczy ja, Roberto i Muniesa.
- Trzech to nie banda. Ale i tak nie jadę.
- No widzisz, taka właśnie jesteś.
- Jaka?
- Boisz się.
Oczywiście, że się bała. Wielu rzeczy. A najbardziej perspektywy wyjazdu na wakacje z Sergim Roberto.
- Nie.
- To czemu nie chcesz jechać?
- Nie dostanę urlopu.
- Akurat. Od początku pracy w El Pais jeszcze nie byłaś na żadnym.
No dobra. Jej argument był kaleką.
- Okej. Masz rację.
- To jedź. Przecież nic ci nie zrobimy.
Roześmiała się.
- Teraz dopiero zaczynam się bać.
- To jak?
Westchnęła. Będzie tego żałować.
- A jeśli się zgodzę?
- To będzie niezła zabawa.
- No to będzie.
- Dobrze rozumiem?
- Dobrze.
Marc zatarł ręce. Oj, pobawi się on w swatkę.
__________
Czuję, że zawiodłam tym rozdziałem. I jego długością również.
Obiecuję Wam, że wszystkie zaległości u Was ponadrabiam. Tylko dajcie mi troszkę czasu :)