piątek, 30 maja 2014

2. Uczucie na miarę dwudziestego pierwszego wieku

Nie często zdarza się tak, że dwójka ludzi wpadnie sobie w oko - z wzajemnością. A u nich tak było. Ale tylko Belen była w stanie przyznać się do tego sama przed sobą. A właściwie - nie tylko przed sobą. Ale Sergi najwyraźniej nie był domyślny.
Nie. To niemożliwe. Nie był przecież idiotą. Rozumiał wszystko aż za dobrze.
Ale był gówniarzem - spójrzmy prawdzie w oczy. Ona wzdychała, a on miał ją, krótko mówiąc, w dupie. Więc tak, można było ich relację nazwać nie znaniem się.
Wymienili co prawda te kilkadziesiąt sms-ów, ale to przecież ona zdobyła jego numer. To nie było trudne, był kumplem jej brata, wystarczyło wejść w spis kontaktów. Ale tak, to ona zrobiła ten cały tak zwany pierwszy krok. Teraz mogła przyznać z pełną jasnością, że się narzucała. Owszem, po pewnym czasie to on zazwyczaj pisał pierwszy i każdy kolejny sms czytała z mocno bijącym sercem. Potrafił być uroczy. Szkoda tylko, że wyłącznie przez telefon. Kiedy to wszystko się zaczęło, siedział w domu ze złamaną nogą. Ale gdy wrócił do świata żywych jakoś wciąż nie miał ochoty się spotkać. A przecież jej było głupio naciskać. Kretynizm na miarę zakochanej nastolatki.
I gdyby nie dała namówić się koleżance na wyjście do tego całego klubu, to pewnie dalej trwałaby w tym idiotycznym uczuciu. A tak - sprawa rozwiązała się raz-dwa.
Bo on też tam był. Najpierw podszedł do niej i zaproponował taniec. Zakończony pocałunkiem. A godzinę później całował się już z inną dziewczyną.
I tyle. To był koniec tej znajomości, która się nawet dobrze nie zaczęła. Potem ją przepraszał, sms-ami oczywiście, ale nie była aż tak głupia.
Ot i tyle. Uczucie na miarę dwudziestego pierwszego wieku. Setka sms-ów i nic poza tym. Totalnie żałosne. Tak to jest, jak się bierze za gówniarza.
A potem tak się złożyło, że jej praca stykała ich ze sobą dość często. I za każdym razem mijali się bez słowa. Już trzeci rok pracowała w redakcji El Pais, napisała wiele artykułów i przeprowadziła mnóstwo wywiadów. Ale jeszcze nigdy z nim. Jej naczelnym człowiekiem od tekstów w przypadku braku tematów był Marc Bartra. Znała go już dobrych kilka lat, więc nie było z tym problemu. Nie było też między nimi jakiejś wielkiej przyjaźni. Ale tak, mogła na niego liczyć.
Inną sprawą było to, że jego najlepszym kumplem był Sergi Roberto.

Zgrabna blondynka przekroczyła próg drzwi ulubionej knajpki piłkarzy FC Barcelona. Marc Bartra dostrzegł ją od razu i uśmiechnął się szeroko. Podeszła do stolika, usiadła koło niego i rozpoczęli rozmowę. Była fajną dziewczyną. Nawet bardzo fajną. I może nawet zechciałby kiedyś zawrzeć z nią bliższą znajomość, gdyby nie to, że wciąż liczył na to, że ten debil się kiedyś opamięta. Głupi był i tyle.
Odpowiadał mechanicznie na pytania, myślami będąc już przy czekającej go partyjce Fify z Sergim. Już on mu nagada, oj nagada. Niech się bierze za tę dziewczynę, póki jeszcze go chce. A chce. To na pewno. Nie rumieniłaby się na jego widok, a nawet na samo wspomnienie jego imienia i równocześnie nie unikałaby go tak bardzo.
- No to dzięki. To by było na tyle.
- Spoko. Nie ma problemu. Jakby coś to wiesz, ja mogę zawsze napleść jakichś pierdół, a ty masz artykuł.
- Taa - roześmiała się. - Faktycznie dziś nie bardzo byłeś ogarnięty.
- Dobra, dobra. Partyjka Fify mnie oczekuje, więc się nie dziw.
- No tak, wszystko jasne. A mnie oczekuje wyprawa na ręczną wieczorem. Będę was tam śledzić.
- No to wyśledzisz, bo z tego co wiem Pique z Puyolem się wybierają.
- Zazdroszczę wam - powiedziała nieoczekiwanie. - Wy się wszyscy tak dobrze dogadujecie, a ja nie mam ani jednej przyjaciółki.
- Może za dużo pracujesz? - podsunął jej myśl, która nawiedzała ją już od dłuższego czasu. Nie do końca w tej formie, ale gdzieś w głowie kłębiło się przekonanie, że proporcje i priorytety życiowe ma mocno zachwiane. A zaczęło się już w dzieciństwie. Gdy rozwiedli się jej rodzice. To przecież oczywiste, że skoro wychowująca ją matka miała ją w głębokim poważaniu, nabrała wrażenia, że tak po prostu ma być. Liczy się kariera zawodowa i niewiele poza tym. Z ojcem było jeszcze lepiej. Widywała się z nim raz na miesiąc - a potem jeszcze rzadziej. Najwyraźniej nie miał potrzeby utrzymywać kontaktu z jedyną córką.
- Może - odpowiedziała cicho i spuściła wzrok zakłopotana.
- Belen - Marc zmusił ją do spojrzenia na niego - zrób coś szalonego.
Otworzyła szeroko oczy, a zaraz potem parsknęła śmiechem.
- Niby co?
- Jedź z nami na wakacje.
- Słucham?!
- Myślę, że dla ciebie to będzie wystarczająco szalone.
- Błagam cię...
- Cykasz się jechać z bandą facetów na Majorkę?
- To znaczy z kim? - zapytała, bo to miało tak naprawdę kluczowe znaczenie.
- To znaczy ja, Roberto i Muniesa.
- Trzech to nie banda. Ale i tak nie jadę.
- No widzisz, taka właśnie jesteś.
- Jaka?
- Boisz się.
Oczywiście, że się bała. Wielu rzeczy. A najbardziej perspektywy wyjazdu na wakacje z Sergim Roberto.
- Nie.
- To czemu nie chcesz jechać?
- Nie dostanę urlopu.
- Akurat. Od początku pracy w El Pais jeszcze nie byłaś na żadnym. 
No dobra. Jej argument był kaleką. 
- Okej. Masz rację.
- To jedź. Przecież nic ci nie zrobimy.
Roześmiała się.
- Teraz dopiero zaczynam się bać.
- To jak?
Westchnęła. Będzie tego żałować.
- A jeśli się zgodzę?
- To będzie niezła zabawa.
- No to będzie.
- Dobrze rozumiem?
- Dobrze.
Marc zatarł ręce. Oj, pobawi się on w swatkę. 
__________

Czuję, że zawiodłam tym rozdziałem. I jego długością również. 
Obiecuję Wam, że wszystkie zaległości u Was ponadrabiam. Tylko dajcie mi troszkę czasu :)

piątek, 16 maja 2014

1. Tamto się nie liczy

Nie każdy dzień w redakcji El Pais obfitował w nadzwyczajne emocje i niespotykane wydarzenia. Czasem było zwyczajnie nudno. Zdarzało się, że Belen spędzała cały dzień przy biurku, porządkując materiały i uaktualniając różne dane na stronie internetowej.
Tak, jak tym razem. 
Kiedy uporała się już z wyznaczonymi sobie zadaniami, wskoczyła na chwilkę na Tumblra - tak, tak, pełen profesjonalizm. I pierwszą rzeczą, jaka pojawiła się na ekranie był napis Zmarł Tito Vilanova.
O Boże. 
Czyli jednak.
A jeszcze kilka dni temu rozmawiała z jego synem. Było źle, ale nie poddawali się.
Zadzwonił jej telefon. Nie miała nawet siły odebrać. Siedziała, zupełnie otępiała, z wzrokiem utkwionym gdzieś daleko, poza redakcyjnym gabinetem. Telefon zadzwonił drugi raz.
- Halo - powiedziała zachrypłym głosem.
- Belen? - usłyszała głos naczelnego. - Vilanova zmarł. Zamieść, proszę, tę informację na stronie.
- Tak jest - tylko tyle była w stanie odpowiedzieć.
Wystukała kilka zdań na klawiaturze i znów popadła w poprzednie odrętwienie. Nie mogła w to uwierzyć.

Ta informacja spadła na nich jak grom z jasnego nieba, oczywiście, że tak. Jasne, Tito był chory, owszem, ale przecież walczył, nigdy się nie poddawał, chciał żyć. Tak jak Abi. A Abi przecież dał radę. Inna sprawa, jak potem potraktował go Rosell... I choć Carles po ostatniej wizycie w szpitalu kręcił tylko głową i ciężko wzdychał, nie chcieli dopuścić do siebie myśli, że Tito mógłby umrzeć.
A jednak.
Przerażające.
To tak, jakby jego tata miał teraz umrzeć. A nawet wcześniej.
Boże drogi.
Jakiś absurd po prostu.
Włożył najlepszy garnitur, uczesał się i zszedł na dół. Był tego dnia u rodziców, chciał im pomóc przy domu - a  zresztą - może to wcale nie to, im wcale nie była potrzebna pomoc, to oni byli potrzebni jemu. Musiał mieć pewność, że dobrze się czują, że wszystko z nimi w porządku.
- To ja idę - poinformował mamę, stając w drzwiach kuchni.
- Dobrze. Boże, jaki ty już jesteś dorosły - uśmiechnęła się. - Jak latacie w tych swoich gaciach po boisku, to tego tak nie widać. A jak ubierasz garnitur, to normalnie jakieś nowe wcielenie Brada Pitta. Albo innego Toma Cruise'a.
- Oj, mamo...
- No co?
- Nic. Kocham cię - powiedział, ale głos lekko mu zadrżał.
- Wiem, wiem - przytuliła go mama.
Był od niej o głowę wyższy, ale przecież zawsze zostanie jej dzieckiem, jak ciągle powtarzała. Pocałowała go w czoło i kazała iść. 
- Nie wypada się spóźnić na pogrzeb - dodała na koniec, dobitnie przypominając mu, dlaczego od trzech dni chodził taki przybity i zachowywał się zupełnie inaczej niż zazwyczaj.

Pod katedrą czekał na niego Marc (i pierdyliard fotoreporterów). Większość piłkarzy i zapewne wszyscy działacze byli już w środku.
- Idziemy? - zapytał tylko Marc.
- Idziemy - potwierdził Sergi.
I poszli.

To było coś okropnego. Ta zgraja paparazzi, czyhająca na każdy, nawet najdrobniejszy ruch piłkarzy. Zresztą, mogli siedzieć zupełnie nieruchomo - wcale im to nie przeszkadzało. Wnętrze katedry non-stop rozjaśniało się dziesiątkami fleszy, jakby permanentnie błyskały tam pioruny. Belen miała dość. To nie był pogrzeb, tylko jakaś profanacja. Spojrzała na rodzinę Tito - ledwie się trzymali. Potem na władze klubu - Zubizarreta ocierał ukradkiem łzę. Piękne mam urodziny - pomyślała. Bo rzeczywiście, jeszcze nigdy nie obchodziła ich na pogrzebie, sama zresztą ledwo powstrzymując się od płaczu. 
Kilkadziesiąt minut później wyszła na zewnątrz. Nie miała zamiaru, wzorem innych dziennikarzy, narzucać się teraz piłkarzom, albo co gorsza - rodzinie Tito.
Ruszyła do domu przez pobliski park. Było cicho, ciemno i spokojnie. Przysiadła na ławce.
- No to wszystkiego najlepszego - powiedziała sobie i zaśmiała z politowaniem. 
Tak... Stuknął dwudziesty czwarty roczek. A u niej wciąż żadnego faceta na horyzoncie. Tak to jest, jak się najpierw chce za bardzo, a potem odpuszcza totalnie. Zresztą nieważne. Było, minęło.

Wracali powolnym krokiem, prawie w ogóle ze sobą nie rozmawiając. Bo też i o czym? Samochody zostawili kawałek stąd, ale nawet im się nie spieszyło. Przynajmniej teraz mieli chwilę spokoju, bez tych wszystkich upierdliwych pseudodziennikarzy. Szli parkową alejką, mijali ich tylko co jakiś czas właściciele psów, którzy wyszli na spacer ze swoimi czworonogami. Marc kręcił niedowierzająco głową. Więc to był ten sam Sergi, co jeszcze kilka dni temu? Wiecznie uśmiechnięty, niezrównoważony i potrzebujący ciągłego nadzoru? Teraz szedł zamyślony, z rękami w kieszeniach spodni, kopiąc jakiś kamyk. 
Sam Roberto wcale nie zdawał sobie sprawy z tego, że stał się przyczyną zaniepokojenia przyjaciela. Był zwyczajnie przygnębiony. No dobrze, może bardziej niż po przegranym meczu, ale i też skala wydarzenia była nieporównywalnie większa. Kiedy weszli w bardziej ocienioną część parku, a może po prostu wyposażoną w mniejszą ilość latarni, zobaczył jakąś dziewczynę siedzącą na ławce. Kiedy podeszli bliżej - rozpoznał w niej Belen Rodriguez. Ona zapewne też była w kościele - ubrana na czarno i w nastroju chyba nie lepszym niż on.
- Cześć - odezwał się Marc.
- Cześć - uśmiechnęła się nieznacznie.
- Byłaś na pogrzebie - bardziej stwierdził, niż zapytał Bartra. - Odwieźć cię do domu?
- Nie, dziękuję - jej odmowa była krótka, ale stanowcza.
- Na pewno? Już późno.
- Tak. Dziękuję.
Cały czas rozmawiała z Bartrą. Na Roberto nie spojrzała ani razu. Zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział też, że nie robił nic, by to zmienić. Dosłownie nic. Traktował ją jak powietrze. A ona jego. Już od dawna. A patrząc obiektywnie - właściwie od zawsze. No, może z jedną krótką przerwą.
- Sergi, to nie jest normalne, że wy ze sobą nie gadacie - wypowiedź Bartry brzmiała jak zarzut.
- Daj spokój. Przecież ja jej nie znam.
- Tak... W ogóle się nie znacie. W ogóle.
- Tamto się nie liczy.
- Jasne. I powiedz mi jeszcze, że nie żałujesz.
- Jak mam żałować czegoś, czego nie było?
__________

A więc zaczynamy. A w sobotę - po mistrzostwo :)

piątek, 9 maja 2014

Prolog


Cause you only need the light when it's burning low
Only miss the sun when it starts to snow
Only know you love her when you let her go
Only know you've been high when you're feeling low
Only hate the road when you're missing home
Only know you love her when you let her go
And you let her go


Miał, chociaż o tym nie wiedział?
Nie. Mógł mieć. Ale nie chciał. Nie tak do końca. Nie tak prawdziwie. 

Nie wiedział, co utracił? 
Zdecydowanie. To nie było istotne.

Nie miał, a utracił? 
Tak.

To tak można? 
Owszem.

Szansa na naprawę? 
Szansa jest zawsze. Ale trzeba ją umieć wykorzystać.

Tylko - czy to jeszcze ma sens?



...nadie me dijo que el destino daba esta oportunidad...


__________

Wreszcie się ogarnęłam i zabrałam za to opowiadanie.
Ostatnio mam chyba tendencję do dziwnych prologów.